Zanim zarzucę Was kolejną (srogą!) partią słonecznych zdjęć plaży, oceanu i innych tym podobnych krajobrazów, chciałabym w końcu pokazać Wam miejsca. które widzimy codziennie, opisać to, co trochę nas zadziwia w Sydney. Przygotujcie się więc na nieco więcej czytania (Mały nie rezygnuj, dasz radę!), postaram się nie paplać bez sensu, ale skupić się na tym, co naprawdę ciekawe. Wrzucę także parę przypadkowych zdjęć, które w żaden sposób nie będą do siebie pasować, ale w jakimś stopniu pewnie tworzą przekrój tych trzech (!!!) miesięcy tutaj spędzonych.
Na dobry początek plażowicze - ja i wąsaty Grzesiu
Do rzeczy. Jeśli kiedyś zastanawialiście się, jak wygląda życie poza plażą, co rzeczywiście wielu Australijczykom nie przychodzi do głowy, to muszę Wam powiedzieć, że jest to życie bardzo intensywne, niezwykle aktywne, życie biznesowe i często głównie nastawione na zarabianie wielkiej kasy. Jako, że pracuję teraz w sercu miasta, no i mam do czynienia z całą masą ludzi, to poczyniłam pewne obserwacje i mogę się nimi teraz podzielić.
Otóż, w centrum spotyka się głównie: a) panów w garniturach, b) eleganckie babeczki biegające na wysokich obcasach, c) bezdomnych - obowiązkowo wszyscy z kubkiem kawy take-away w dłoni. Do podgrupy d) wrzuciłabym wszystkich innych, włącznie z turystami. Osoby z dwóch pierwszych grup zaliczają się do wielkiej korporacyjnej rodziny, wszyscy wyglądają tak samo i są ich dosłownie setki. No i tak sobie biegają od biura do biura, od korporacji do innej korporacji, potem na lunch, po kawę, aż nadchodzi godzina 5 PM (tak, dokładnie, nie 17, ale 5 PM) i wtedy wszyscy pędzą do swoich domów. Wczoraj, jak nigdy do tej pory, odczułam cały ogrom tej masy ludzi, miałam wrażenie, że 4 miliony mieszkańców Sydney nagle znalazły się na stacji Town Hall i w jednym momencie wszyscy Ci ludzie chcą wepchnąć się do stojącego na stacji pociągu. Było to bardzo przykre doświadczenie. Cóż, tak właśnie wygląda podróżowanie po Sydney w godzinach szczytu.
Mimo wszystko zachowanie Australijczyków, jest zupełnie inne niż np. zachowanie Polaków. Nie chcę generalizować, ale podam jeden przykład, a skoro jesteśmy nadal w temacie transportu miejskiego, to rzecz będzie tyczyła się pasażerów autobusów.
Ci, którym udało się zobaczyć
jak wsiada się do autobusu na Ukrainie, zdziwiliby się i niezmiernie ucieszyli na
widok ludzi ustawionych na przystanku w szeregu, grzecznie czekających
na przyjazd autobusu. Zapomnijcie o przepychankach i bitwach na łokcie!
'Och przepraszam, chyba zająłem Twoje miejsce, o nie nie, jestem pewny,
że stałaś przede mną, och, nie, no way, I'll stay here, after you, please,
please!' Taka paplanina to tutaj norma. Nie ma opcji, żeby ktoś wepchnął się w kolejkę - najpierw z trzy razy się zapyta, czy aby na pewno tutaj stoisz, potem pięć razy przeprosi, że akurat stoi tak blisko, no, ale tłok, a na końcu jeszcze kilka razy podziękuje, że może stać za Tobą. Ja się zgadzam na takie uprzejmości, bo teraz dobrze wiem, że ten, kto stoi na końcu ogonka ma najmniejsze szanse na miejsce siedzące, ot co!
Nadal w temacie - transport publiczny w Sydney jest najgorszy na świecie!!! Nieskromnie mówiąc, mamy przecież jakieś porównanie po tych kilku mniejszych i większych podróżach, no i możemy śmiało stwierdzić, że takiej dezorganizacji i bałaganu nie widzieliśmy nigdzie. Po pierwsze, przystanki nie są opisane - nie wiadomo jakie autobusy jeżdżą i dokąd. Podane są tylko godziny odjazdów, które i tak w żaden sposób nie pokrywają się z rzeczywistością. Po drugie, autobusy nie zatrzymują się jeśli nie pomachasz albo jeśli, będąc w środku, nie wciśniesz przycisku. Tylko skąd wiedzieć kiedy go nacisnąć i gdzie wysiąść? No, i co najważniejsze, w autobusach, które jeżdzą dalej, bilety kupuje się u kierowcy! Dlatego też 10-minutowy postój autobusu na przystanku to standard.
Jedynym ratunkiem w tej paskudnej sytuacji są przeuroczy kierowcy. Jest to najmilsza grupa osób w Sydney, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Zwłaszcza Ci na przedmieściach, czyli tam gdzie mieszkamy. Mój ulubiony pan kierowca wita każdego pasażera miłym słowem, a gdy wszyscy wysiadają, żegna się z każdym i życzy miłego dnia Zazwyczaj są oni też bardzo pomocni, powiedzą jak masz dojechać i czym, albo nawet zapytają kolegów przez CB radio o wskazówki. Gdyby nie oni, to z Kellyville do miasta chodziłabym chyba pieszo…
Następna seria zdjęć, a potem dalszy ciąg mojego ultraciekawego wywodu.
Tło poniższego zdjęcia to dzielnica The Rocks, jedna z piękniejszych w Sydney. Znajduje się tuż obok Opery, zaraz pod tym ogromnym mostem. Jest to zdecydowanie moje ulubione miejsce w mieście.
Ciąg dalszy.
A propos miłych ludzi w Sydney. Zdaje się, że oprócz nielicznych wyjątków, społeczeństwo składa się tylko z uśmiechniętych od ucha do ucha ludków. Powiem Wam jedną rzecz, czasem w połączeniu z tymi czystymi osiedlami z kartonowych, pięknych domków i wygłaskanych trawników, ów przemiłe towarzystwo przyprawia człowieka o mdłości. To taka dygresja i pewnie dotyczy tylko zrzędliwych, cierpkich Polaczków. Najwyraźniej się do nich zaliczam, bo czasami taki uśmiech przylepiony na stałe do twarzy oraz słodkie pytanie "oh dear, how are you!?" wykrzyknięte z szaleńczym entuzjazmem, naprawdę doprowadza mnie do szału.
Jeśli ktoś zna bardziej mieszkańców USA, to niech mnie poprawi, jeśli mówię źle, ale chyba się nie mylę twierdząc, że Australiczycy w niektórych kwestiach bardzo przypominają Amerykanów. Chodzi o nieustanne uśmiechanie się oraz o.. nadwagę.
Otóż, albo wszystkie amerykańskie dzieci fast-foodów wyemigrowały do Aussie, albo wychowano sobie tutaj drugie tyle grubasów-olbrzymów. Bardziej prawdopodobna jest ta druga opcja. Nie owijając w bawłnę - tylu otyłych ludzi jeszcze nie widziałam i nie jest to otyłość pt. oponka na brzuchu, ale niezdrowa, czasami śmiertelnie poważna, zwisająca z brzucha i pleców i zewsząd, fast-foodowa otyłość. Winą można obarczać tłuste jedzenie, choć według mnie główną przyczyną jest wygodnicki styl życia. Wszyscy tutaj wszędzie dojeżdżają autami. Nic dziwnego, skoro odległości są ogromne, ale jak widać ma to olbrzymi (dosłownie) wpływ na wygląd społeczeństwa.
Jako etatowa kelnerka mogę Was zapewnić, że najwięksi klienci zamawiają najbardziej tłuste potrawy. Niektórzy z nich wykazują pewną chęć ograniczenia kaloryczności swojego posiłku i zamawiają wtedy diet coke zamiast zwykłej coli albo milkshake'a czekoladowego z chudym mlekiem zamiast normalnym... :) Chyba nie muszę tego komentować. No, ale! Ja piszę o tych grubaskach tylko dlatego, iż niewykluczone, że po powrocie sama zostanę jednym z nich! Próbuję więc Was już teraz uczulić;)
Kolejna seria zdjęć. Tym razem kilka ciekawych budynków w centrum miasta. Jak widać Sydney to nie tylko wieżowce. Oto cykl o tytule "W poszukiwaniu europejskich akcentów" - z pozdrowieniami dla Ogiego!
Na koniec, bo powiem szczerze, że już opuściła mnie wena, napiszę jeszcze trochę o jedzeniu w Aussie. Otóż: jeśli uwielbiacie tłuste hamburgery i łódeczki ziemniaczane w każdej postaci, to chyba nie znajdziecie pyszniejszych tutaj, jeśli uwielbiacie owoce morza, to omójbożeprzenajświętszy, serio? Na pewno nie znajdziecie nigdzie lepszych! Dla mnie dużym zaskoczeniem było także sushi, sprzedawane w rolkach, a nie kawałkach, za śmieszne pieniądze. Taki sushi-baton można nabyć za 2 dolary, więc naprawdę za grosze (dla zobrazowania - średnio na godzinę zarabia się 20 dolarów, a zatem można sobie potem kupić 10 takich rolek, a 10 rolek to jakby 30 kawałków, how cool is that). No tak, ale oprócz sushi jedną jedyną tanią rzeczą w Australii jest paliwo;)
Poniżej kolejne zdjęcia, którymi żegnam się na dziś. Pozdrawiam Was także bardzo gorąco w imieniu swoim i Grzenia, no i naprawdę tęsknie, choć niektórym z Wam trudno w to uwierzyć. Trzymajcie się!