niedziela, 24 lutego 2013

Koala Park

Kochani! Nareszcie udało nam się dotrzeć do Koala Parku, gdzie mogliśmy zobaczyć prawie wszystkie australijskie zwierzaki! Ja biegałam po parku jak szalona, od klatki do klatki, nawołując zwierzaki, żeby wyszły ze swoich domków. Niestety niektóre z nich miały mnie głęboko gdzieś i spały w najlepsze. Na szczęście kangury nie zawiodły i chętnie pozowały do zdjęć. Moje serce podbiły koale, które do tej pory uważałam za mało interesujące. To prawda, że cuchną strasznie, ale i tak są miłe i wbrew pozorom, dość towarzyskie! Zobaczyliśmy też dzikiego psa dingo, który nie był dziki oraz szalone i trochę przerażające strusie emu (które nie wiadomo dlaczego dzielą klatki z owcami). Popatrzcie sami!


buddies


boję się strusia




flying foxes!!!

koale są takie miłe w dotyku!!!




"Have a cracker?"


poniedziałek, 18 lutego 2013

Walentynki

Pierwsze dni w Sydney były bardzo aktywne, biegaliśmy po urzędach, bankach i centrach medycznych, żeby jak najszybciej mieć za sobą wszystkie formalności. Naszym pierwszym dniem "wolnym" były walentynki, które postanowiliśmy spędzić na plaży (nareszcie!!!). Pojechaliśmy autobusem do centrum, a stamtąd popłynęliśmy "tramwajem wodnym" nad zatokę Watson's Bay. Abstrahując od tego, że przejażdżka promem znacznie usprawniła naszą wycieczkę (w 15 minut byliśmy na miejscu, podczas gdy dojazd autobusem zająłby nam grubo ponad godzinę), sama w sobie była ona niezłą atrakcją. Z zachwytem (a niektórzy z otwartą paszczą) podziwialiśmy panoramę miasta, słynną operę oraz park. Ze względu na zawrotne tempo podróży i silny wiatr nie warto zakładać zwiewnej sukienki, co, ku uciesze innych pasażerów, ja oczywiście uczyniłam;) Ale i tak było super! Aż trudno uwierzyć, że dla niektórych przejażdżka farry, jak nazywa się tutaj ten środek transportu, to po prostu zwykła podróż do pracy.
 


Mały stateczek

Powiem Wam jedno: plażowanie w lutym to chyba najlepsza rzecz na świecie. Na Watson's Bay jednak czekało na nas więcej atrakcji. I Bogu dzięki, bo Grzesiu by chyba zamarudził się na śmierć. Spacerowaliśmy po parku, zatrzymując się przy punktach widokowych, najbardziej podobały nam się wysokie klify tuż nad oceanem. 

Zadowolona ja stoję sobie w wodzie (musicie mi wierzyć na słowo)
Samojebka ze skały
Grzesiu Pan i Władca na krańcu świata



Po spacerze udaliśmy się plażę. Ale teraz, moi drodzy, najważniejsza wiadomość. To nie było takie zwykłe plażowanie! Mieliśmy nadzieję, że oglądając zdjęcia na FB zauważycie pewien mały detal, który w rzeczywistości diametralnie zmienia charakter naszej wycieczki, hihi. 

Diabeł tkwi w szczegółach moi mili! Choć czasem bardzo łatwo je przeoczyć:) Napis "nudity", na który wskazuje Grzesiu oznacza plażę dla nudystów
Oto ukryte wejście na plażę
A oto anonimowe golasy na plaży // Poniżej: Grzesiu na tle plaży Lady Bay
"ulala"




A tak bardzo chciałam założyć mój nowy strój kąpielowy! ;-)

sobota, 16 lutego 2013

W końcu się udało!

Hi hi hi there!
Zdążyłam się przekonać, że samo zakładanie bloga wcale nie jest łatwą rzeczą, ale mam nadzieję, że wystarczy mi motywacji, żeby prowadzić go chociaż przez jakiś czas. Potraktujcie go proszę jako odpowiedź na maile, sms-y i wiadomości na fb, które wysyłacie, a które pozostają cały czas bez mojej odpowiedzi. Postaram się zamieszczać dużo zdjęć, żebyście wiedzieli co się u nas dzieje, co porabiamy, gdzie mieszkamy, gdzie pracujemy (miejmy nadzieję już wkrótce). A zatem, od początku:

1. Podróż. Wydaje mi się, że była tak dawno, że już nie warto o niej wspominać. 17 godzin jazdy w ukraińskich kuszetkach było dużo przyjemniejsze. Plus jest taki, że w samolocie można grać w gry oraz oglądać filmy (Hotel Transylwania - polecam wszysktkim!!!!). Funny fact: W Korei ludzie jedzą hot-dogi pałeczkami.


2. Pierwsze wrażenia - bardzo pozytywne. Sydney oraz jego przedmieścia to jeden ogromny rezerwat przyrody. Jest superegoztycznie;) Nie chodzi tylko o zieleń (której wszędzie pełno!), ale także o zwierzęta. Zamiast wróbelków i gołębi w Australii na drzewach siedzą kakadu i kukabary. Pięknie wyglądają, ale są niewyobrażalnie głośne. Niestety nie śpiewają, tylko skrzeczą i potrafią porządnie przestraszyć (przykład: Kasia, spokojnie zażywająca wieczornej kąpieli, słyszy nagle jakieś złowrogie wrzaski i jest przekonana, że to szalony sąsiad woła ją ze swojego domu. Nie, to nie był sąsiad, tylko jakieś ptaszyko)

3. Nasz domek i okolice. Wszystko jak z katalogu, zadbane, wygłaskane, miękkie i miłe. Oto zdjęcia:


         



 4. Pierwsza wycieczka do centrum miasta. 
Kellyville, czyli dzielnica, w której mieszkamy to taki odpowiednik naszych Plewisk, tylko, że dużo ładniejszy. Do miasta daleko, autobusy jeżdżą dość rzadko, wokół same osiedla i domki. Centrum miasta natomiast jest zupełnie inne niż wszystkie, które do tej pory widziałam. Horyzont wyznaczają wieżowce, choć jak się okazuje, między nimi jest sporo niskiej zabudowy w postaci wiktoriańskich kamiennic. Moje pierwsze wrażenie: "jakie to niespójne i chaotyczne!". Nie trwało ono jednak długo - nietrudno się zorientować, że to właśnie nadaje miastu klimat! No i kilka perełek dla fanów komunikacji miejskiej (tak, to dla Ciebie Mały), podróże w mieście można odbywać w rozmaity sposób - do wyboru: kolej miejska, tramwaj, autobus, prom czy też monorail (wow!).









Tym miłym, aborygeńskim akcentem kończę mego pierwszego w życiu posta, życzę sobie samej powodzenia w prowadzeniu tego bloga, bo lekko nie będzie, to wiem. Napiszcie, czy Wam się podobało. Tato, pozdrawiam Cię!